Zatrzymali się przed stalową bramą, dającą obustronnie początek wysokiemu, również stalowemu ogrodzeniu. Dla pułkownika był to widok o randze symbolicznej. Nie tak pełen grozy może, jak dantejskie wrota piekielne, ani też nie noszący znamion jakiejś podskórnej symboliki freudowskiej. Działał na Sopela raczej umiarkowanie i przywodził zupełnie świadome i oczywiste skojarzenia i odczucia.
A były to wspomnienia wielu obozów jenieckich, w których przyszło mu tuziny razy przebywać. Wspomnienia bólu, krwi, chorób, głodu, niedostatku, tortur, przyrody konkurującej z ludźmi o miano najskuteczniejszego oprawcy, niemej prośby o pomoc w oczach umierających towarzyszy i tego co dla pułkownika było najgorsze – poczucia niemocy. Tyma razem jednak, po raz pierwszy Sopel miał przekroczyć obozową bramę nie jako jeniec lub zwycięzca, ale jako ktoś z zewnątrz. Jako swego rodzaju „gość”.
Wrota rozwarły się i Sopel wszedł za pierwsze ogrodzenie i zatrzymując się przed drugim odwrócił się i powiedział do towarzyszącego mu kierowcy jeepa:
– Wrócę za godzinę.
Tamten skinął głową i odszedł do samochodu. Po mniej więcej kwadransie oczekiwania, który miał dać pułkownikowi odczuć, że jest na tym terenie tylko zwykłym intruzem, zza drugiego ogrodzenia wyszedł sam naczelnik obozu-więzienia.
– Witamy w naszym pensjonacie – uśmiechnął się krzywo, nie starając się specjalnie ukryć niechęci żywionej do osoby z zewnątrz, którą zmuszony był przyjąć. – Mam nadzieje, ze nie przyjechał pan wyzwalać więźniów? Zresztą, to byłoby raczej trudne. To nie jest jakiś zbity z desek obóz harcerski w Wietnamie – powiedział, zataczając ręką krąg.
Pułkownik rozejrzał się. Słońce dawno już minęło zenit i zmierzało w stronę horyzontu. Jego czerwonawy blask był jedynym ciekawym elementem widoku. Kładł się na nieskomplikowanej architekturze obozowych budynków i tępych twarzach strażników, ciągnących za sobą długie cienie.
– Wiem, o co chodzi. Mam nadzieję, że to nie potrwa długo – podjął naczelnik. – Chodźmy załatwić formalności.
Ruszyli w stronę głównego budynku. Pułkownik lustrował otocznie swoim czujnym wzrokiem. Od dawna chciał zobaczyć to miejsce, ale wymagało to specjalnej zgody wysokich urzędników państwowych, którą niełatwo było uzyskać.