Pułkownik Sopel – Rozdział I (cz. 1)

***

Z zamkniętymi oczami, w promieniach słońca trzymających mocno, jak kobieta nie chcąca rozstawać się z kochankiem, z papierosem w ustach i po zjedzeniu zupy, w której były nawet dwa duże kawałki kartofla, siedząc spokojnie i opierając się o ciepły kamień, odczuwał, że życie jest niemal doskonałe.

Wszystkie gorączkowe dążenia, którym oddawali się gdzieś daleko ludzie wydawały się tak komiczne, jak gdyby bibułka trzymana w zębach była wypełniona nie zwykłym tytoniem, a marihuaną. A jednak, ten stan ducha nie był produktem jakichś środków wspomagających nastrój, chociaż nie można zaprzeczyć, że tlący się tytoń wydatnie wspomagał jego osiągnięcie. Siedzący mężczyzna naprawdę potrafił się nim sycić.

Wolno wyciągał dym z papierosa i wpuszczał do tchawicy. Wydawało mu się, ze potrafi czuć, jak przemieszcza się w stronę oskrzeli i płuc, gdzie wchodzi w coraz mniejsze odgałęzienia. Później zaczynał się złożony proces wydechu, kiedy to dym przemierzał ponownie przebytą już trasę, pojawiając się wkrótce w jamie ustnej. W tym momencie mógł być skierowany w stronę ust lub nosa, a przy pewnym skupieniu, nawet uszu.

„Mógł być skierowany” – tak naprawdę wydawało się, że dym sam w ułamku sekundy wybiera właściwą drogę dla siebie, niezależnie od palącego. „Tak i nam wydaje się, że decydujemy o swoim życiu” pomyślał z gorzką ironią. Szybko jednak odpędził od siebie tę myśl, bo zakłócała przebieg medytacji.

Jeszcze raz skupił uwagę na przepływach dymu przez układ oddechowy. Nie dane mu było jednak osiągnąć tytoniowej nirwany. Do jego świadomości wdarł się nagle ostry krzyk:

– Wstawać i do roboty, leniwe małpy! Koniec przerwy!

Otworzył oczy i zalała go fala wrażeń wzrokowych, wyrazistych dzięki ostremu słońcu. Przed sobą ujrzał znajomy świat kamieniołomu i zwaliste figury strażników poganiających więźniów do pracy. Do ich wrzasków był już przyzwyczajony, odbierał je raczej jak cos w rodzaju dzwoniącego budzika, rzecz przykra, ale mieszcząca się w normalnym porządku życia.

Wstał wolno, schował resztki papierosa do buta i ruszył w stronę swoich narzędzi. Posuwał się jednak chyba nie dość żwawo, nie otrząsnąwszy się jeszcze do końca z wrażeń medytacji, bo nagle spadło na niego uderzenie pałką.

– Ruszaj się Klaus, chyba ze znowu chcesz mieć wieczór ze szczurem! – zarechotał prostacko strażnik.

Nie chciał. Przyśpieszył na tyle, na ile pozwalała żelazna kula przytwierdzona łańcuchem do lewej nogi. Wkrótce dotarł do miejsca pracy. Chwycił kilof w swoje żylaste ręce, uniósł go do góry i opuścił na skałę. Natychmiast jego postać otoczona została chmurą pyłu, który obficie zaczął osiadać na otaczających ramiona ciemnych włosach i brodzie.

***

Ten wpis został opublikowany w kategorii Powieść, Teksty. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz