Pułkownik Sopel – Rozdział I (cz. 1)

„Załatwianie formalności”, jak to raczył był ująć naczelnik nie było specjalnie skomplikowanym zadaniem dla pułkownika. Sopel wyjaśnił naczelnikowi, że musi rozmawiać z więźniem na osobności, co w tym wypadku oznaczać miało dwa krzesła ustawione poza więziennym budynkiem. Nie było w tym żądaniu nic dziwnego. Pułkownik musiał zminimalizować ryzyko podsłuchu. Sam nie obawiał się niczego, ale wiedział, że jego plany mogą zostać pokrzyżowane, a sytuacja von Klausa może się pogorszyć w przypadku podsłuchania tego, co mu powie.

Bezsilną furię naczelnika Sopel po prostu spokojnie przeczekał. Miął dla niego pisemne rozkazy nie pozostawiające mu innego wyjścia, jak tylko zadośćuczynić jego wymaganiom. Wściekły wyraz wykrzywionej gniewem kwadratowej twarzy naczelnika, łączącej się z przysadzistą byczą szyją o uwidocznionych przez złość ścięgnach i tętnicach, nie robił na Soplu najmniejszego wrażenia.

Wieloletnie doświadczenia militarne i cywilne, nauczyły go, by nie przykładać wagi do pozorów, takich jak wygląd. Dobrze miął przecież w pamięci ten świeży jeszcze wypadek z Ameryki Łacińskiej, kiedy chuderlawy chłopiec do czyszczenia butów odgryzł nogę jednemu z jego komandosów. A te, nierzadkie, przypadki zamordowania najlepszych agentów przez ich jednonocne kochanki? Schemat był zawsze podobny: wyczerpany facet zasypiał, a wtedy jego towarzyszka spokojnie kładła mu na głowie poduszkę i siadała na niej. „Czasami dopijają przy tym resztki drinka, to te najbardziej profesjonalne” przypomniał sobie pułkownik. Później, kiedy je dopadali, wyglądały tak ponętnie i kobieco, że pułkownik musiał zbierać w sobie wszystkie siły i wspominać zamordowanych kolegów, zanim je zlikwidował.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Powieść, Teksty. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz