Pułkownik Sopel – Rozdział I (cz. 1)

W końcu pozwolono Sopelowi wybrać sobie dwa krzesła i miejsce na zewnątrz, gdzie miął zaczekać na von Klausa. Czekać kazano mu oczywiście długo. Wreszcie jednak z budynku więziennego wyszły dwie postacie. W smuklejszej z nich pułkownik domyślił się swojego dawnego przyjaciela. Wkrótce obydwaj stanęli kolo pułkownika. Strażnik rozkul von Klausa i oddalił się.

Przed Sopelem stał wysoki, szczupły mężczyzna. Jego twarz zasłaniały częściowo sięgające do ramion włosy, ciemne, chociaż częściowo wypłowiale od ciągłego kontaktu ze słońcem. Rzadka broda, sięgająca niemal piersi, okalała ciemne oblicze. Spod rękawów więziennej bluzy wystawały mocne żylaste ręce, pod których skorą rysowały się wyraźnie ścięgna i mięśnie, wyrobione długotrwałą praca w kamieniołomie. Wyraz jego twarzy był zupełnie spokojny.

Jednak nie spokojem odprężenia i beztroski, ani nie spokojem zapomnienia i nieświadomości, lecz pogodzenia i wiedzy, wynikającej z doświadczenia, które nakazywało wytrwałość mimo przeciwności i uświadamiało samowyniszczające konsekwencje odruchów buntu.

Ten właśnie szczególny spokój, a nie zmiany w powierzchowności, najbardziej przeraził pułkownika. Znal go on bowiem aż za dobrze. Widywał ludzi opanowanych przez ten stan ducha więlokroć w obozach jenieckich o najgorszym rygorze. Niektórzy w tych warunkach wariowali, inni stawali się szczurami, jeszcze inni po prostu umierali, ale byli też i tacy, którzy nabierali odporności i otaczali się pancerzem spokoju. Opanowanie von Klausa, emanujące z jego zmęczonej twarzy i żywych, płonących oczu, będących jej jedynym świeżym elementem, było dla pułkownika najlepszym świadectwem cierpień, które musiały być jego udziałem.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Powieść, Teksty. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz