Pułkownik Sopel – Rozdział I (cz. 1)

Ostre lipcowe słońce wysyłało swe palące promienie z bezchmurnego nieba. Na odsłoniętym terenie nie było przed nim żadnej ochrony. Pęd powietrza opływający wojskowego jeepa dawał niewiele tylko ulgi. Kierowca wydzielał obficie pot z czerwonej twarzy i ocierał w stałych odstępach czasu czoło chustą wyjmowaną z kieszeni opinającego go szczelnie munduru. Siedzący obok pułkownik Sopel patrzył na to z uczuciem pewnej wyższości i zdziwienia niedostatkami wyszkolenia kondycyjnego żołnierza.

Odbywszy dziesiątki misji w klimacie zwrotnikowym i podzwrotnikowym nie był wcale bardziej wrażliwy na upał niż Achilles na rany. Nie brał jednak pod uwagę, że młody chłopak, który całą swoją dotychczasową służbę spędził w lokalnej jednostce, nie mógł po prostu nabrać podobnej odporności. To uczucie pobłażania dla gorzej wyszkolonych było jedną z niewielu, drobnych przecież, słabości pułkownika.

Młody człowiek za kierownicą wykazywał silne skłonności do rozmowy, nieco tylko temperowane respektem wobec szarży. Pułkownik odnosił się do tego z pewną wyrozumiałością, jako że pozwalało to ograniczyć nieco monotonnię jazdy. Krajobraz pól podwarszawskich wsi dookoła nie dawał zbyt dużo okazji do interesujących obserwacji, a jeep podskakiwał na wybojach w drażniący pułkownika sposób.

Kierowca musiał zauważyć niezadowolenie Sopela.

– Takie nam dają gruchoty – powiedział wskazując rękę na samochód. – Założę się, że pamięta jeszcze drugą wojnę.

Ostatnie słowa pobudziły go do uśmiechu i pułkownik skrzywił usta w nieokreślonym grymasie. Narzekania na własnych przełożonych uważał właściwie za rodzaj donosicielstwa. A donosicieli i szpiclów nie cierpiał od dziecka. Już w szkole podstawowej, oburzony donosem złożonym na jednego z jego kolegów, własnoręcznie ukarał donosiciela. Ten jednak okazał się niestety człowiekiem pozbawionym do cna honoru i zamiast przyjąć karę z pokorą, ujawnił przed gronem nauczycielskim brak dwóch zębów, prawie natychmiast po tym, jak Sopel skończył go tłuc.

Wynikła z tego mała awantura. Sopel znalazł się przed czymś w rodzaju trybunału złożonego z kilku nauczycieli i rodziców.

– Na Boga, przecież nie jesteśmy w wojsku, gdzieś w jakichś podłych koszarach! – krzyczała zbulwersowana wychowawczyni.

Mały Sopel poczuł wtedy cos w rodzaju olśnienia – tak, to był właśnie problem – nie byli w koszarach! W jednej chwili zrozumiał, co chce robić w życiu i jaka powinna być jego droga. Nie zszedł z niej już nigdy.

„Tak to czasami zdarzenia same w sobie złe sprawiają, że ogólny obraz naszego życia nabiera barw” pomyślał filozoficznie. Zamyślenie nie trwało jednak długo, bo młody żołnierz znów zaczął coś energicznie wykładać. Pułkownik spojrzał na zegarek. To miało trwać jeszcze z pół godziny.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Powieść, Teksty. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz